Moje zauroczenie lawendą zaczęło się dawno temu, kiedy jako młoda nauczycielka otrzymałam w prezencie od swojej dawnej wychowawczyni krzaczek lawendy. Był to czas ogromnego zaangażowania w pracę w szkole, wychowanie córki, prowadzenie domu, dbanie o duży ogród, który z mężem założyliśmy po przejęciu sześciu ha ziemi od moich rodziców. Wyszukiwałam wtedy rośliny mało wymagające, takie, których nie ma konieczności podlewać. Bardzo ucieszyło mnie, że roślinka spełnia te wszystkie wymogi i można ją posadzić w naszym ogrodzie.
Mały krzaczek, który szybko zaczął rosnąć i kwitnąć bez szczególnych zabiegów z mojej strony zadziwił mnie i zainteresował na tyle, że zapragnęłam mieć ich więcej, dużo więcej. Oglądałam zdjęcia z prowansalskich pól i zaczęłam marzyć o lawendowym polu. Czas jednak mijał, ja kierowałam szkołą, potem remontowaliśmy dom i ciągle nie było czasu na wybranie odpowiedniego miejsca na piękne szpalery fioletowych krzewinek. Doszły też w tym czasie obawy przed niepowodzeniami zakładania większej uprawy w naszym dość jednak surowym klimacie.
Marzenia zaczęły nabierać realnych kształtów, kiedy po zakończeniu remontu i otwarciu pensjonatu, a co za tym idzie też konieczności rezygnacji z pracy w szkole wyjechaliśmy na wypoczynek na Warmię. Trafiliśmy do pani Joasi Posoch, która w warunkach przecież bardziej surowych, niż nasze wielkopolskie, uprawiała lawendę już od 15 lat! Wtedy to ostateczna decyzja, co do powstania i umiejscowienia lawendowego pola (tuż obok domu) zapadła. Moje wizje kwitnących szpalerów, kołysanych powiewami wiatru z unoszącymi się nad nimi obłokami fruwających motyli stawały się coraz bardziej rzeczywiste. Postanowiliśmy sami wyhodować roślinki z nasion. Zwiedziliśmy jeszcze kilka lawendowych poletek i udaliśmy się do Instytutu Włókien Naturalnych i Roślin Zielarskich do p. prof. Łożykowskiej, która zaopatrzyła nas w niewielką torebkę nasion lawendy lekarskiej (lavandula angustifolia), ale też kilka cennych rad dotyczących wysiewu i pielęgnacji. Pomimo tych wskazań nie udało nam się uniknąć błędów, które kosztowały nas trochę nerwów i jeszcze więcej dodatkowej pracy. Dotyczyło to przede wszystkim wcześniejszego niż wskazany terminu wysiewu nasion. W rezultacie w maju 2016 roku na obszarze pół hektara ziemi, mocno różniącej się od tej na południu Europy, którą staraliśmy się odpowiednio przygotować, pojawiło się ponad 4000 lawendowych sadzonek. Kilkukrotne ręczne podlewanie w bardzo suche i upalne lato na pewno pomogło przetrwać zdecydowanej większości roślin. Chociaż jeszcze tego i następnego roku zmuszeni byliśmy uzupełniać sadzonki wypadające przede wszystkim przez żerujące w ziemi larwy chrabąszczy, to nasza lawenda miała się całkiem dobrze.
Wszystkie te zabiegi, wokół naszego realizującego się lawendowego marzenia, narodziły w następnym roku, spełnienie kolejnego, aby pojechać do Prowansji i zanurzyć się w lawendowych krajobrazach rozciągających się po horyzont, ale też tych maleńkich lawendowych poletkach, które przecinają np. dolinę Sault zwaną lawendową stolicą Prowansji, czy też lawendowe pole Opactwa Senanque…
Inicjatorką wyjazdu (w środku naszego wakacyjnego sezonu!) była Martynka. Mając za sobą roczny pobyt we Francji w ramach studiów i doskonale opracowany plan poruszania się po Południowej Francji (na przełomie czerwca i lipca, czyli wtedy, gdy jest pełnia kwitnienia lawendy) stała się dla nas wspaniałą przewodniczką. Pokazała nam setki kwitnących lawendowych pól. Oprócz odwiedzin kilku czy kilkunastoletnich dojrzałych fioletowych łanów pojechaliśmy na nowo założone jednoroczne lawendowe pole. Nasze zdziwienie przeplatane niedowierzaniem i radością było ogromne, kiedy okazało się, że nasze roślinki posadzone w poprzednim roku, nie różnią się ani wielkością, ani kolorem, ani nawet ilością kwiatów od tych prowansalskich, które zawsze wydawały się nam niedoścignionym ideałem.
Z tego niezapomnianego wyjazdu oprócz tej pełnej radości wiedzy i mnóstwa lawendowych obrazów pod powiekami przywieźliśmy ogrom inspiracji do jej przetwarzania. Do tego czasu nie myślałam o tym, aby oprócz spacerów wśród pachnących fioletowych alejek pełnych motyli i wykonaniu kilku, może, wianków, bukietów i woreczków z kwiatami mających służyć wyciszeniu i pomagać w dobrym śnie zrobić inny użytek z lawendy. We Francji kupiliśmy wiele produktów, które stosuje się antyzapalnie, antybakteryjnie, przeciwbólowo, kosmetycznie i kulinarnie.
W następnym roku lawendowego kwiecia, była już tak ogromna ilość, że postanowiliśmy zakupić pięciusetlitrowy alembik do produkcji olejku lawendowego i hydrolatu. W wyniku destylacji powstaje wspaniały esencjonalny 100% produkt.
I tak jedna mała krzewinka dała początek najpierw nieśmiałemu marzeniu o lawendowym polu. A ono przerodziło się w porywającą pasję, która przynosi nam mnóstwo satysfakcji, a naszym gościom i klientom uczucie błogości i radości w czasie pobytu oraz pomoc w różnych przypadłościach.
Dziękuję, pani Mario!